Nie bez słońca: Justyna Sobolewska "Jadwiga. Opowieść o Stańczakowej"
Więc jutro tak-myję głowę, robię porządek w szafie, myślę nad następnym
kawałkiem i wychodzę z laską. Wychodzę, mimo wszystko wychodzę. Jak Tylko do
bramy, to tylko do bramy. Ale ubiorę się, wezmę palto, zejdę. To mi będzie już lepiej.
Wyznam szczerze, mimo mojej wielkiej miłości do babć, na babcine
opowieści mam alergie. Głównie przez obowiązujący w literaturze polskiej
portret babci, starowinki, co placki piecze, klepie pacierze i pierzyny, plewi
perz, a w życiu miała same traumy, i to ich dziedzictwo przekazuje skutecznie,
na bogato i z należytą dramą.
A jednak na opowieść o Babci Jadwidze się skusiłam.
Dlaczego? Bo Stańczakowa była Babcią, ale nie babuleńką. Była Babką, Babą, ale
nie babiną. A tych ostatnich jako czytelniczka mam po kokardy. Nienoszone od
dawna. Za to z chęcią wyniosłam z biblioteki historię Jadwigi, i przeczytałam ją
bez ociągania, choć, tu przyznam się uczciwie, nie od deski do deski. Wzięłam i kilka stron opuściłam, tych z
samego przodu, co były wypełniona plątaniną pokrewieństw i przodków tak
skomplikowaną, że nie podjęłam się jej rozsupłać. No i poleciałam dalej, tam
gdzie była już Jadwiga, jasna, radosna , w świetle słońca, w półcieniach
starego ogrodu. W miarę czytania cienie zaczęły się wydłużać, prawie chować
słonce, bo młodość Jadwigi przypadła na czas wojny, wtedy po raz pierwszy
uczyła się przetrwania. Udało jej się przeżyć, uratować rodziców z Getta, a
opis tego czasu jej życia jest jak manual radzenia sobie w sytuacjach śmiertelnego zagrożenia,
zdumiewający i budzący podziw.
Czas po wojnie to czas przejaśnienia, łapania równowagi. Ale nie trwający długo, bo postępująca choroba oczu pozbawia Jadwigę wzroku nieodwracalnie. Znowu musi się uczyć zupełnie innego sposobu funkcjonowania, życie znów od niej wymaga ogromnego wysiłku dokonania przemiany.
Komentarze
Prześlij komentarz