Z pamiętnika angielskiej feministki: E.M. Delafield „Dziennik Prowincjonalnej damy”
Oświadcza, że niech sobie mówią, co chcą, ale prawda jest
taka, że gdyby potrafiły zdobyć męża, żadna
z nich nie byłaby feministką. Bezzwłocznie odpowiadam, że wszystkie są
zamężne, niektóre nawet dwa czy trzy
razy. Może to i nieprawda, ale rzadko mi się zdarza czuć równie natarczywy
morderczy impuls.
E.M. Delafield „Dziennik Prowincjonalnej damy”, Str 109
Bo dziennik to nie tylko zbiór zabawnych anegdot o codzienności
w dawnej Anglii, ale i wnikliwy portret kobiety chcącej robić coś więcej niż
prowadzenie domu i doglądanie dzieci. Jej zainteresowania literackie i ambicje
pisarskie nie znajdują zrozumienia w najbliższym otoczeniu, ale dzięki uporowi
i wytrwałości dopina swego.
Nieustannie wysyła swoje teksty do gazet, często odwiedza
londyńska przyjaciółkę i chętnie jej towarzyszy na artystycznych imprezach. W
rezultacie udaje jej się wydać książkę, wygłaszać feministyczne odczyty oraz
wyjechać na literacki festiwal. Ale najważniejsze
jest to, że zdobywa więcej niż własny pokój! Bo decyduje się na wynajem, tylko
i wyłącznie dla siebie, małego londyńskiego mieszkania. Czy dzięki temu będzie
mogła się bez reszty poświęcić twórczości?
No cóż, nie będę odpowiadać na to pytanie. Zamiast tego,
przypomnę, że książka jest przepełniona humorem z życia wziętym, więc…. sprawa
jest chyba jasna!
Książkę polecam nie tylko miłośnixkom starej, prowincjonalnej
Anglii, ale i tym, co potrafią cenić opowieści o feminizmie bez dramy. Już nie
raz, nie dwa to pisałam, że mam przesyt czytania o traumach kobiecego losu i
uważam, że opowiadanie o nich, to etap drogi do równouprawnienia, jaki powinnyśmy
już dawno zostawić już z sobą. Zarówno w życiu jak i w literaturze powinnyśmy
się skoncentrować na działaniu to równouprawnienie umożliwiającym, bo ciągłe i
wyłączne rozpatrywanie krzywd w pewnym
momencie przyczynia się do utrwalania kulturowego i społecznego pojmowania losu
kobiety jako losu ofiary. Oczywiście nie mówię tu o wymazywaniu herstorii. Ale
o konieczności utworzenia i poszerzenia jej nowych nurtów.
Niech te moje refleksje będą kolejnym dowodem na głębsze
znaczenie pozornie banalnych opowiastek zawartych w Dzienniku. I tylko
pozostaje żałować, że okładka polskiego wydania książki tak dosadnie ową banalność sugeruje.
Czytając Dzienniki i oglądając zabawne ich ilustracje (wykonane przez znanego rysownika Puncha), mocno żałowałam, że na okładkę nie wybrano jednego z tych uroczych portretów zamieszczonych na stronach książki.
Mam też żal i do tłumacza oraz redakcji, że nie dołożyli należytej
staranności przy przygotowaniu przekładu. Nieraz unosiłam ze zdziwienia brwi, napotykając
przedziwne kalki i konstrukcje językowe w tekście. Moja czujność została obudzona
już na początku książki, gdzie zdumiał mnie opis psa i kota nieznoszących ..
krakersów! Dopiero po chwili zaczęłam się domyślać,że chodzi nie o ciastka,
tylko o christmas crackers, czyli głośno strzelające pudełka z prezentami bożonarodzeniowymi…
Co jeszcze, oprócz krakersów wysmażono w trakcie tłumaczenia
dzienników, zobaczysz w trakcie czytania.
Nie bójmy się napisać, kto jest odpowiedzialny za fatalne "krakersy" - szkoda, że Jerzy Łoziński nie postarał się przekładając tak urocze dzieło. Znam tylko fragmenty w oryginale i były bardzo zachęcające.
OdpowiedzUsuńTak, myślę ze byłoby lepiej czytać to w oryginale. Jedynym plusem polskiego wydania jest umieszczenie w nim dwóch tomów dzienników, wiec to jakby dwie książki w jednej.
OdpowiedzUsuńNajwyraźniej na krakersy nie tylko Łoziński się nabrał. Czytałam teraz "Niespokojną krew" Galbraitha i Anna Gralak pisze tam o "indyku, krakersach i czerwonych skarpetkach", podczas gdy w oryginale mamy: 'where everything proceeded as it did on the television and in story books, with turkey and crackers and stockings'. Myślę, że nie o ciastka tu jednak chodzi.;(
OdpowiedzUsuń