Z pamiętnika angielskiej feministki: E.M. Delafield „Dziennik Prowincjonalnej damy”

 


Oświadcza, że niech sobie mówią, co chcą, ale prawda jest taka, że gdyby potrafiły zdobyć męża, żadna  z nich nie byłaby feministką. Bezzwłocznie odpowiadam, że wszystkie są zamężne,  niektóre nawet dwa czy trzy razy. Może to i nieprawda, ale rzadko mi się zdarza czuć równie natarczywy morderczy impuls.

E.M. Delafield „Dziennik Prowincjonalnej damy”, Str 109

 


Pięć lat po tym, jak Pani Dalloway (premiera w 1925 roku) kupowała kwiaty, Pani Delafield hodowała je sama. W saloniku swojego domu na prowincji,  ustawiała na fotelach tace z cebulkami, gdy wpadła do niej na pogawędkę najelegantsza dama z sąsiedztwa. Oględnie mówiąc, nie było to tak wykwintne przyjęcie, jakie urządziłaby  Ms Dalloway. Bohaterka Delafield z elegancją ma problemy: nie stać ani na najmodniejsze suknie, ani na porządną kucharkę. I nie tylko z takimi niedoborami musi się borykać.
Wiecznie brak jej pieniędzy i czasu dla siebie. Ma służbę, ale kiepską, ma męża, ale nierozmownego, ma znajome, ale niezbyt interesujące. Jednym słowem narratorka ”Dziennika prowincjonalnej damy”  prowadzi życie mało idealne. I dzięki temu jest do dziś bliska swoim czytelniczkom!

Bo dziennik to nie tylko zbiór zabawnych anegdot o codzienności w dawnej Anglii, ale i wnikliwy portret kobiety chcącej robić coś więcej niż prowadzenie domu i doglądanie dzieci. Jej zainteresowania literackie i ambicje pisarskie nie znajdują zrozumienia w najbliższym otoczeniu, ale dzięki uporowi i wytrwałości dopina swego.

Nieustannie wysyła swoje teksty do gazet, często odwiedza londyńska przyjaciółkę i chętnie jej towarzyszy na artystycznych imprezach. W rezultacie udaje jej się wydać książkę, wygłaszać feministyczne odczyty oraz wyjechać  na literacki festiwal. Ale najważniejsze jest to, że zdobywa więcej niż własny pokój! Bo decyduje się na wynajem, tylko i wyłącznie dla siebie, małego londyńskiego mieszkania. Czy dzięki temu będzie mogła się bez reszty poświęcić twórczości?

No cóż, nie będę odpowiadać na to pytanie. Zamiast tego, przypomnę, że książka jest przepełniona humorem z życia wziętym, więc…. sprawa jest chyba jasna!

Książkę polecam nie tylko miłośnixkom starej, prowincjonalnej Anglii, ale i tym, co potrafią cenić opowieści o feminizmie bez dramy. Już nie raz, nie dwa to pisałam, że mam przesyt czytania o traumach kobiecego losu i uważam, że opowiadanie o nich,  to etap drogi do równouprawnienia, jaki powinnyśmy już dawno zostawić już z sobą. Zarówno w życiu jak i w literaturze powinnyśmy się skoncentrować na działaniu to równouprawnienie umożliwiającym, bo ciągłe i wyłączne  rozpatrywanie krzywd w pewnym momencie przyczynia się do utrwalania kulturowego i społecznego pojmowania losu kobiety jako losu ofiary. Oczywiście nie mówię tu o wymazywaniu herstorii. Ale o konieczności utworzenia i poszerzenia jej nowych nurtów.

Niech te moje refleksje będą kolejnym dowodem na głębsze znaczenie pozornie banalnych opowiastek zawartych w Dzienniku. I tylko pozostaje żałować, że okładka polskiego wydania książki tak dosadnie ową banalność sugeruje.

 Czytając Dzienniki i oglądając zabawne ich ilustracje (wykonane przez znanego rysownika  Puncha), mocno żałowałam, że na okładkę nie wybrano jednego z tych uroczych portretów zamieszczonych na stronach książki. 

Mam też żal i do tłumacza oraz redakcji, że nie dołożyli należytej staranności przy przygotowaniu przekładu. Nieraz unosiłam ze zdziwienia brwi, napotykając przedziwne kalki i konstrukcje językowe w tekście. Moja czujność została obudzona już na początku książki, gdzie zdumiał mnie opis psa i kota nieznoszących .. krakersów! Dopiero po chwili zaczęłam się domyślać,że  chodzi nie o ciastka, tylko o christmas crackers, czyli głośno strzelające pudełka z prezentami bożonarodzeniowymi…

Co jeszcze, oprócz krakersów wysmażono w trakcie tłumaczenia dzienników, zobaczysz w trakcie czytania.



Komentarze

  1. Nie bójmy się napisać, kto jest odpowiedzialny za fatalne "krakersy" - szkoda, że Jerzy Łoziński nie postarał się przekładając tak urocze dzieło. Znam tylko fragmenty w oryginale i były bardzo zachęcające.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, myślę ze byłoby lepiej czytać to w oryginale. Jedynym plusem polskiego wydania jest umieszczenie w nim dwóch tomów dzienników, wiec to jakby dwie książki w jednej.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Niemęsko czyli co czytać gdy nie jesteś Macho

Podsumowanie roku 2023 cz. 1: czytelnicze męki

PRL utracony: "Autobiografia" Michała Witkowskiego