Nadawanie: Listy Miłosne. Virginia Woolf , Vita Sackville-West

 


Wkroczyła Pani Edwinowa Montagu, wytworna, cynobronowa z domieszką czerwieni, o kształtach zakorkowanej butelki. Zadrżała. Spojrzała na mnie z wyraźnym ubolewaniem. Ukryła uśmieszek. Spojrzał po raz drugi. Pomyślała: och, to koszmar!. Spodobałam się jej, choć mi współczuła. Usłyszała, jak flirtuję. Była zaintrygowana. W końcu uległa. Widzisz, kobiety nie potrafią się oprzeć takiemu rażącemu zaprzeczeniu kobiecości.

„Listy Miłosne. Virginia Woolf , Vita Sackville-West”,  Str 185

Miałam trochę obaw przed tą książką, zapowiadaną jako „korespondencja  dwóch kobiet ukazująca dynamikę ich wyjątkowego związku”. Wystraszyło mnie to hasło, było jak zapowiedź wielostronicowych miłosnych treli, na dodatek retro i stylizowanych na dziewczyńskie uniesienia. No bałam się, że dostanę coś jak romans  Pollyanny i Ani Shirley, i to w formie epistolarnej.

Ale tak się nie stało, bo to jednak szczere kobiety były, ta Virginii i Vita, inteligentne i mocno stąpające po ziemi. Oczywiście, że tu i ówdzie wyziera tęsknota, w końcu po to się listy pisze (pisało), żeby jakoś sobie brak korespondentki złagodzić.  Jednak sporą część pisanych do siebie tekstów poświęcały temu, co się obecnie u nich dzieje.
A że jedna z nich sporo podróżowała, a druga pisała awangardowe książki, to można się wielu ciekawostek na temat ich poczynań dowiedzieć. Mnie oczywiście bardziej obchodziły wiadomości od Virginii. Nie dość, że zawierały szczegóły o planach i skutkach napisania Orlanda czy Pani Dalloway, to jeszcze widać w nich jej błyskotliwość i talent pisarski. A także poczucie humoru, i mocne, ale nie ślepe, przywiązanie do Vity. Nie bez zdumienia zauważyłam, że Virginia swoją przyjaciółkę nazywa Oślicą, a ta przyjmuje to ze stoickim spokojem, pewna swoich walorów i świadoma, że to właśnie one, a nie intelekt, gwarantują jej powodzenie i dobre życie.
Pewna niespodzianką, co nie wiem, czy zasługuje na miano wartości dodanej, są listy Vity do… Harolda, jej współmałżonka. Głównie te ich fragmenty, gdzie mowa jest o Virginii. Widać po nich jaką Vita  była kombinatorką, bo pisząc do męża, nie kryła swoich zachwytów dla Woolf, jednocześnie zapewniając go, że jest dla niej najważniejszy, najukochańszy  i nie powinien się niepokoić przyjaźnią kobiet. 

Dziwiło mnie też uzupełnianie, a właściwie zapychanie książki, wypisami z dzienników Virginii. Może i było to potrzebne dla utrzymania ciągłości opisu wspominanych w listach wydarzeń, ale czułam się ciut nabrana. Bo miały być listy! To po pierwsze. A po drugie, mamy przecież osobno wydane Dzienniki Woolf, więc kto chce, może sobie jej zapiski poczytać, natomiast umieszczanie ich wyrywków w tomie zatytułowanym „Listy…”, to trochę jak wydawanie tej samej książki, pod różnymi tytułami.

Jednak to, co mnie naprawdę drażniło, to trzy kropki w nawiasach, często występujące tam, gdzie tekst listów meandrował w stronę plotek o znajomych i krewnych. Ktoś, kto przygotowywał tę korespondencję do druku, wyraźnie chciał utrzymać jej główne watki w ryzach, tak by przynajmniej po części były zgodne z tytułem książki.

Dlatego czytałam ten zbiór z pewnym uczuciem niedosytu, bo przecież nie tylko o planach randkowych Virginii i Vity chciałam się z niego dowiedzieć, nie tylko o liczbie sprzedanych egzemplarzy "Orlanda", nie tylko o migrenach, psach i planach wyjazdów. W rezultacie ta książka jest jak zajawka na solidny, wielotomowy zbiór korespondencji Virginii. Ale na tego rodzaju przedsięwzięcie pewnie nie odważy się żaden polski wydawca.



Komentarze

  1. Czytanie czyjejś korespondencji zawsze odpala mi w głowie pytania: czy powinno się?, ile w niej autentyczności, a ile pozy czy stylizacji?, kiedy przychodzi ten moment, że uświadamiamy sobie, że jesteśmy na tyle istotni w Historii, że możliwym jest grzebanie w naszej kasetce z listami? Co mi przypomina, że pora na serio zająć się przejrzeniem młodzieńczych epistolów, przypomnieć je sobie i w końcu puścić z dymem. Nie to, żebym się spodziewał wydania drukiem, ale nie chcę, żeby przeglądali je moi potomkowie. No i jesień, to w końcu najlepsza pora na palenie liśc..., tfu, listów :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Szkoda palić listy, zwłaszcza że teraz są rzadkością.
    A te listy Panie pisały chyba mając podejrzenia jak mogą być istotne dla tzw potomności ;)
    Zresztą nawet w tamtych czasach musiały liczyć sie z tym, że list, pozostawiony na biurku, na toaletce, zapomniany w kieszeni płaszcza albo żakietu, zostanie przeczytany nie tylko przez adresatkę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może szkoda, ale to nie były lukrowane guziczki pod publiczkę, tylko czasem ostre, nastoletnie rozdrapy i fobie. Sławny nie jestem, przeczytam, zostawię wspomnienie w głowie i puszczę z dymem :)

      Usuń
    2. tym bardziej bym zostawiła, rozdrapy ciekawsze od lukru!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wszyscy jesteśmy Lokajami: Robert Walser „Jakob von Gunten, Dziennik”

Podsumowanie roku 2023 cz. 1: czytelnicze męki

Podsumowanie roku 2023 cz. 2: czytelnicze zachwyty