Dżin w księgarence

 



Niebo zaglądało w głąb moich oczu. Pod wpływem jego piękna chciałam powiedzieć „Dlaczego nie zostaniecie ze sobą, aż wam się znudzi?? Wtedy po prostu się rozstaniecie”

 Banana Yoshimoto „N.P.”, str 60

Zapodziałam gdzieś japońską mitologię i nie mogę sprawdzić jaki demon mnie opętał, że kupiłam N.P. Banany Yoshimoto. A jakiś musiał, jestem pewna. Wspierany przez słowiańskie chochliki, krążące w  popandemicznym i niefiltrowanym przez maseczkę powietrzu. Całe to towarzystwo zebrało siły  i otumaniło mnie do tego stopnia, że nabyłam lekturę zupełnie dla mnie nieodpowiednią. Niestety przekonałam się o tym rok po przyniesieniu książki do domu, więc o zwrocie nie mogło być mowy.

Nippoński demon przyczaił się z książką w rogu regału i czekał na stosowny moment. Wreszcie, gdy skończyłam czytać Empuzjon, demon ów, naśladując głos dolnośląskiej wiedźmy, zaczął mi szeptać do podświadomości, że teraz właśnie, koniecznie, musze sięgnąć po N.P. i zacząć czytać. Posunął się nawet do tego, że na twarz człowieka z okładki chlapnął wodą dokładnie tam, gdzie rysownik umieścił ślady płaczu.  

Zaskoczona i zaciekawiona takimi cudami zaczęłam czytać. No i nie mogłam wyjść ze zdumienia. Nie mogłam też zrozumieć, co tak naprawdę trzymam w rękach. Powieść Young Adult? Infantylna narracja podpowiadała, że tak. Rozsądek śledzący akcję mówił, że nie. Bo chyba nie dla dwunastolatek są opowieści o kazirodczych związkach i miłosnych przygodach uczennicy z dojrzałym mężczyzną ?

Może to scenariusz do mangi? Czy nie takie, lekko perwersyjne, historie czytają pasażerowie tokijskiego metra? Z łatwością mogę sobie wyobrazić, jak trzymają nosy w kartkach,  śledząc los ubranej w białe skarpetki dziewuszki, płaczącej za tragicznie zmarłym kochankiem. Ci, co od nimfetek wolą femme fatale, też mieliby satysfakcje z lektury N.P. Jedna z jej bohaterek doprowadziła do samobójstwa własnego, mającego z nią romans, ojca, uwiodła swojego brata i niemal rozkochała w sobie narratorkę.

O ile zawiłości i absurdalność fabuły kwalifikowały książkę na lekturę znudzonych japońskich urzędników, to już język jakim została napisana nie bardzo. Kiczowato poetycki, z trywialnymi metaforami i drewnianymi dialogami, nie nadawał się na relaksacyjne czytanie. Szczerze, to w ogóle był ciężki, ba, wręcz nieznośny w odbiorze.

Jakimś cudem, tkwiąc w nieustającym zażenowaniu jakością czytanego tekstu, dobrnęłam do końca książki. Po to tylko, by zapytać głośno i w zdumieniu „przepraszam bardzo, ale co to było?”

Niestety, nie miał mi kto opowiedzieć. Demon, obserwując moje męki, poryczał się ze śmiechu i sypnął różowymi łzami z płatków pelargonii. Po czym, grzmiąc z rozbawienia, odpłynął w sina dal na pierwszej burzowej chmurze, jaką udało mu się złapać.

Komentarze

  1. Może to Tengu? Albo inny yokai? W sensie demona, który Cię opętał :) Z japońskości lubię anime i mitologię właśnie. Kulturę zaś ciężko zrozumieć, bo to jednak drugi koniec świata i inny sposób myślenia, a my boimy się obcości :P Nic to, bo infantylna narracja i fatalny język, to kolejno żółta i czerwoną kartką dla książki :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "czerwoną kartką", uwielbiam jak AI wie lepiej co chciałem napisać :(

      Usuń
  2. Bazyl: mnie obcość raczej fascynuje, zresztą w tym przypadku to nie obcość zawiniła chyba. Ktoś przedobrzył, nie wiem kto bardziej: pisarka czy tłumaczka. Dla mnie fatalny język to sprawa nie do przejścia, choćby nie wiem jak akcja była dobra (w tym wypadku nie jest ) to go nie wybaczam ani autorowi ani wydawcy.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Niemęsko czyli co czytać gdy nie jesteś Macho

Podsumowanie roku 2023 cz. 1: czytelnicze męki

Wszyscy jesteśmy Lokajami: Robert Walser „Jakob von Gunten, Dziennik”